Jan Mela: Ostrożnie dobieram ryzyko
Wyprawy w odległe miejsca uczą nas dystansu, lepszego spojrzenia na własne życie – mówi Jasiek Mela, najmłodszy niepełnosprawny zdobywca dwóch biegunów w ciągu jednego roku, w rozmowie z Michałem Ciechowskim.
Zdarza Ci się płakać?
Przychodzą momenty, kiedy nie daję rady. Chciałbym zrobić coś więcej, ale z różnych powodów nie jestem w stanie. I nie chodzi o moje problemy, ale o problemy innych. Bywa tak, że po różnych spotkaniach wracam do domu i ryczę w poduszkę. Każdy na swój sposób pozwala dać ujścieemocjom. Te zaś przekazują ludzie, a nie miejsca. Tu nie ma znaczenia, czy jest to spotkanie z chłopcem po amputacji czy trudna droga na daleką północ.
W 2014 roku powiedziałeś, że odpadasz ze świata zdobywców…
Podróżując, nabierając doświadczeń, zastanawiam się, co jest dla mnie najważniejsze. Na pewno nie zdobywanie, bo to jest działanie na pokaz. Mam przekonanie, że większość miejsc zostało już zdobyta. Żeby zrobić coś spektakularnego, trzeba by było zebrać grupę osób niewidomych i zimą, na rękach wejść na Mount Everest. To jest paranoja. Nie interesuje mnie zdobywanie. To co miałem -zdobyłem. Szkoda mi życia, żeby je stracić. Ostrożnie dobieram ryzyko.
Mimo to wybrałeś się na samotną, czteromiesięczną podróż do Azji…
O tej wyprawie marzyłem od dawna. Zafascynowali ludzie walczący z ubóstwem. Byłem na wysypiskach śmieci, gdzie żyły rodziny z dziećmi. Zauważyłem, że im mniej mamy, tym więcej ofiarujemy. Obcy ludzie zapraszali mnie do swoich domów, pokazując mi kawałek swojego świata.
O czym myślisz podczas takich podróży?
O rzeczach ważnych, nad którymi nie mam czasu zastanowić się w codziennym biegu. Wyprawy w odległe miejsca uczą nas dystansu, lepszego spojrzenia na własne życie. Podróże są okazją do zmierzenia się z samym sobą. Pojechałem tam sam. Podczas 120 dni tak naprawdę sam byłem tylko kilkadziesiąt godzin, kiedy postanowiłem wybrać się do dżungli.
Podczas swojej pierwszej wyprawy otrzymałeś wsparcie od samego Jana Pawła II…
Idąc na biegun północy otrzymaliśmy z Markiem Kamińskim telegram „Każdy ma swoje Westerplatte. Coś takiego, co musi bronić i za nic nie oddać. Nigdy”. To zdanie cały czas w moim życiu jest obecne. Sam regularnie zadaję sobie pytania, po co ja to robię i w jakim kierunku zmierzam.
Zastanawiałeś się kiedyś, jak wyglądałoby Twoje życie, gdyby nie Marek Kamiński?
Na pewno byłoby inne. Mogę wymyśleć sto scenariuszy i każdy byłby prawdopodobny. Zamiast się nad tym zastanawiać, wolę patrzeć w przód.
A z przodu Fundacja…
Założyłem ją 5 lat temu. I oprócz podróży, pochłania większość mojego życia. Bliskie osoby mają do mnie żal o to, że dla nich zostaje zbyt mało czasu. To jednak jest ciągła walka. Ktoś kiedyś powiedział, ze największe ryzyko jest wtedy, kiedy praca staje się pasją. Człowiek nie ma wtedy poczucia czasu. Ja wciąż myślami jestem ze swoimi podopiecznymi. Nie wyobrażam sobie jednak innego zajęcia.
Wspierasz swoich podopiecznych, z pomocą Fundacji zbierasz pieniądze na protezy. Cierpienie jest prowokacją do działań?
Ocieranie się o śmierć i różne trudności życiowe uczą nas woli walki. Po wyprawie na Kilimandżaro, jeden z uczestników powiedział, że każdy dzień jest dla niego jak Kilimandżaro. Cierpienie potrafi człowieka zgnieść, zmiażdżyć, ale może także zmusić do działania. I po to właśnie jesteśmy. Motywujemy, pomagamy… dajemy uśmiech.