Lato dobiegło końca
Lato dobiegło końca. Dzieci radośnie ruszyły do szkoły. Rodzice odetchnęli i radośnie ruszyli do pracy. Wystartowali i od razu pierwszy zgrzyt. Koronawirus. Niczym diabeł z pudełka. Wszyscy o nim mówią. Wszędzie o nim piszą. Czy jest? Oczywiście. Czy ludzie chorują? Oczywiście. Czy można się go obawiać? W określonych sytuacjach jak najbardziej. Nie należy jednak tracić przy tym zdrowego rozsądku.
I tu odnoszę wrażenie, że wszystkim go ostatnio brakuje. W Polsce według oficjalnych statystyk zarażonych jest trochę ponad 12 tys. osób. Jeśli odnieść to do naszej polskiej populacji, to jest to jakieś 0,03 proc. (30 osób na 100 tys.). Śmiertelność tego akurat wirusa nie odbiega istotnie od innych chorób, jak choćby grypy sezonowej – i wynosi jakieś 3 proc. Dotyka głównie osób, które w jakiś sposób lub z jakiegoś powodu mają obniżoną odporność. Nawet gdyby faktycznie zarażonych było 5 razy więcej, to i tym bardziej zachorowalność należałoby uznać jako marginalną. O śmiertelności nie wspomnę. I dla jasności, nie namawiam nikogo do bagatelizowania problemu, ale też nie próbujmy udowodnić na siłę, że koronawirus to coś, przed czym nie można się w prosty sposób zabezpieczyć. Dystans społeczny, samoizolacja podejrzanych o zakażenie, szybkie testy – i właściwie możemy funkcjonować normalnie.
Nie można uznać, że każde kichnięcie czy kaszlnięcie to objaw zakażenia koronawirusem. Głupie to i dla wielu problematyczne. Jak chociażby dla mojej koleżanki, matki wychowującej dwójkę dzieci, która wczoraj musiała wszystko rzucić w pracy i pędzić po dziecko do szkoły, bo… dziecko kichnęło. I nie pomogły tłumaczenia, że kicha się z różnych przyczyn. Szkoła wysłała dziecko na tydzień do domu. Matkę na przymusowy urlop. Dlaczego? Bo tak.