Kobiety do nas piszą [OPINIA]
Protest kobiet choć na ulicach w ostatnich dniach mniej liczny, to wygląda na to, że w sieci nie słabnie. Także do nas napływają listy od Czytelniczek, które chcą wyrazić, a czasem wykrzyczeć swoje zdanie w sprawie zaostrzenia prawa aborcyjnego. Listem od Pauliny Zakierskiej ze Złejwsi Wielkiej rozpoczynamy cykl publikacji listów Czytelniczek, które postanowiły wyrazić swoją opinię.
Od 17 lat jestem przede wszystkim matką. Od zawsze jestem Polką. Nie jestem politykiem, publicystą czy jakimkolwiek autorytetem, żeby mówić innym jak mają żyć i co mają robić. W ostatnim czasie jednak mi się „ulało”. A właściwie nie mi. Ulało się wielkie szambo z Wiejskiej.
Nie jestem za PIS, PO czy innym politycznym ugrupowaniem. Nie jestem „lewakiem” czy konserwatystką. Jestem człowiekiem, który ma po prostu dość.
Wybrałam formę napisania o tym co myślę, bo inaczej mam wrażenie, że się utopię. Utopię w morzu myśli o tym, w jakim kraju przyszło nam żyć. Podzielę się opinią na tematy, które szargają nie tylko moje nerwy.
Nie popieram aborcji na żądanie, nie popieram aborcji bez granic, nie popieram aktów wandalizmu i przemocy. Nie popieram braku poszanowania innych ludzi i ich przekonań. Całym sercem jestem za tym, żeby człowiek wolny miał prawo o sobie decydować.
Możesz nie zgadzać się ze mną, tak jak ja nie muszę zgodzić się z Tobą, ale nie obrażaj, nie hejtuj, nie prowokuj.
Kościół
Jestem katoliczką. A właściwie zostałam wychowana jako katoliczka. Czemu już tylko wychowana? W pewnym momencie życia, moja droga z kościołem się rozeszła. „Nagrzeszyłam” na tyle, że kościół odmówił mi możliwości pełnego uczestnictwa w mszach św. Na początku wywołało to ogromny ból. Będąc na mszach szkliły mi się oczy, kiedy patrzyłam na ludzi przystępujących do komunii św. Nie rozumiałam tych, którzy mogli iść do spowiedzi i przyjąć Jezusa, a nie robili tego, nie doceniając jakie mają szczęście. Jednak lata mijają i czas goi rany. Bóg pozostał w moim sercu, nie potrzebuję już kościoła żeby się modlić. A spojrzenie na kościół zmieniło się diametralnie. I uprzedzę pytania – tak szukałam pomocy u księży, ale chyba nie miałam szczęścia, żeby trafić na właściwego – takiego z powołania, który chciałby mi pomóc.
A teraz patrzę jak kościół bezczynnie przygląda się wojnie. Wojnie polsko – polskiej, w której oczywiście nie jest stroną, ale stoi z tyłu, za plecami jednej z nich i podżega do walki. I nie jest to kwestia tylko albo aż aborcji, jest to kwestia wszystkich poczynań z jakimi mamy do czynienia. Oczywiście nie możemy generalizować, bo są ludzie, którzy robią to z powołania, jednak jest ich za mało. Na dzień dzisiejszy kościół nie nawraca ludzi, nie ewangelizuje, nie trafia do ich sumień. Dzisiaj kościół wywiera nacisk na władzę, żeby dopasowała prawo do ich wartości moralnych. Czy naprawdę o to chodziło Jezusowi? I teraz samo mi się nasuwa – jakich wartości moralnych? Niestety takich, które głosi tylko na ambonach, zamiast dawać przykład swoim życiem i zachowaniem.
Nie popieram wejścia do kościołów, ale w sytuacji kiedy kościół wykorzystuje polityczne gierki, żeby wejść do naszych domów, nie dziwię się że ludzie weszli tam pokazując swój sprzeciw. Kościół przestał być wiarą, nadzieją i miłością, stał się po prostu kolejną instytucją. A co z ludźmi, którzy nie wierzą, co z tymi dla których nie ma Boga? Przecież mają oni do tego prawo. Dlaczego osobom o innych poglądach narzuca się własny system wartości? Znam kilka osób, którzy nie będąc katolikami, mają o wiele sztywniejszy kręgosłup moralny niż wielu zagorzałych katolików.
Moim zdaniem, Kościół powinien zniknąć ze szkół i urzędów. Nie powinien pojawiać się w życiu polityków i ludzi publicznych, bo oni niestety wycierają sobie nim gęby jak szmatą. Oglądałam film z protestów, na którym młodzież wszechpolska ( z małych liter, bo nie mam do nich szacunku) pogoniła grupę protestujących. W niewielkim kadrze było widać jak „obrońcy kościoła” kopią leżącego. Czy naprawdę kościół chce mieć takich żołnierzy? Czy księża będą posiłkować się „kibolami” zaprawionymi w boju przeciwko kobietom i ich rodzinom? Czy kościół potrzebuje w ogóle żołnierzy?
Byłam na proteście w jednym z większych miast. Samochodowo. Wybrałam tą formę dla bezpieczeństwa. Nie mojego – moich najbliższych, nie chciałam przynieść nic do domu. W wielotysięcznym tłumie widziałam ludzi wkurzonych. Ale wkurzonych nie na przechodniów obok, nie na kierowców którzy nie trąbią, ale na rząd i kościół. Nie było tam aktów agresji czy aktów wandalizmu. Skandujący tłum machał do innych z uśmiechem zapraszając do udziału w marszu. Odniosłam wrażenie, że nikt z przechodzący obok nie czuł się zagrożony. Nie byłam w środku „kotła”, w którym spotkała się Policja, „obrońcy” kościoła i protestujący, żeby móc powiedzieć, że tam na pewno wszystko odbyło się pokojowo, jednak w miejscu gdzie stanęłyśmy pod bazyliką, stał pan w czarnej bluzie z napisem „Bóg, Honor, Ojczyzna”. I wiecie co? Nikt na niego nie napadł, nikt mu nie ubliżał, nikt do niego nie podchodził z wyzwiskami i przemocą, nikt nie chciał zrobić mu krzywdy. W pewnym momencie kiedy podeszłam bliżej, żeby nagrać to co dzieje się dalej, do pana podeszła młoda, uśmiechnięta dziewczyna i zapytała przewrotnie „A pan jest za czy przeciw?”. Pisząc przewrotnie nie chodzi mi o prowokowanie sytuacji negatywnej. Jej przewrotność polegała na spokojnym i uprzejmym sprowokowaniu dyskusji. Nie słuchałam, co odpowiedział pan, bo jest to nie na miejscu, jednak ton jego głosu był spokojny i opanowany, wyrażający wręcz chęć rozmowy. Czy Polak z Polakiem nie może tak normalnie, po ludzku ze sobą porozmawiać? Patrząc na to co dzieje się na ulicach mam wrażenie, że zaczynamy rozmawiać w różnych językach.
Po wystąpieniu „wielkiego wodza” na ulicy zapanuje chaos i przemoc. Nawołuje on do nienawiści, wypowiedział wojnę, zamiast podpisać pakt o nieagresji. Pokazuje to jak nasi rządzący nie mają pomysłu co zrobić z tym szambem, które im się wylało. Polacy nie wyszli na ulicę, bo chcieli. Wyszli, bo zaczynają topić się w gównie, które od lat wylewa na nich rząd.
Samotni panowie, a nasza rzeczywistość.
Jakim prawem osoba niemająca nawet bladego pojęcia jak wygląda życie rodziny i podział obowiązków wchodzi z brudnymi butami do naszych domów.
Dzień z życia matki – pobudka o 6:00. Dość późno, ale do pracy blisko. Myjąc zęby odpala ekspres, czuć zapach kawy, szybki wypad do sklepu po bułki i już robi śniadanie dla dzieci. Mąż zawiezie dzieciaki, więc po nakarmieniu kota i psa, spakowaniu wszystkich dookoła wybiega do pracy. Po 8 godzinach „picia kawy, piłowania paznokci i żartów z koleżankami” wraca do domu. Po drodze zakupy, sms – odbierz jeszcze paczkę z paczkomatu, następny – mama a kup lody bo się skończyły. Wraca, robi obiad, pogania o lekcje, wyciąga pranie z pralki. Już telefon przypomina, że zaraz do ortodonty z „młodą”. Nie dojadając obiadu, pędzi do lekarza. Wraca. Sprawdza lekcje, przypomina o sprawdzianach, awanturuje się na pozostawione kubki na blacie „Przecież mamy zmywarkę!”. Ogarnia, czas na kolację. Wstawi jeszcze pranie. Przypomina mężowi, że jutro ma swojego lekarza, będzie później. Mąż na co dzień robi co może żeby pomóc, ale też pracuje, często więcej niż ona. Czasami jedyne co może zrobić to nalać jej wody do wanny. Dzień się kończy, kładzie się do łóżka i marzy tylko żeby się wyspać. Oczywiście nie była z dzieckiem, które idzie w przyszłym roku do komunii na różańcu, bo już nie zdążyła. Każdego dnia żyje w pędzie. Praca, dom, lekarze, zajęcia dodatkowe oczywiście dla dzieci, bo sama nie ma już czasu albo po prostu chęci żeby iść. Weekendowe porządki, obiad u rodziców – cały czas w biegu.
I teraz człowiek, który ma gosposię, która sprząta, pierze i gotuje, mówi rodzinie jak ma żyć. Chciałabym zaprosić do siebie tego samotnego i smutnego człowiek będącego całe życie na garnuszku państwa, nieskalanego uczciwą pracą, tylko knowaniem, do mojego domu na tydzień. Chciałabym dać mu szansę przeżycia przygody, która nazywa się życiem. Chciałabym, żeby zobaczył nie tylko nasze troski i zabiegany tydzień, ale też miłość i szacunek jakim darzymy się na co dzień. Jak wieczorem mimo zmęczenia, zawsze znajdzie się czas żeby przytulić się do siebie i dzieci i spytać jak minął dzień.
A teraz to co boli nas w obecnej sytuacji jeszcze bardziej – rodzina z dzieckiem niepełnosprawnym. Nie wiem czy tam jest czas na sen….
Aborcja – czyli to co przelało czarę goryczy.
Nie wyobrażam sobie jak można zabić własne dziecko. Nie wyobrażam sobie, co musi czuć kobieta, która staje przed takim wyborem. Ale pokaże swój obraz. Obraz, który namalowałam sobie po przeczytaniu dziesiątek artykułów o matkach, które przeżyły piekło.
Dziewczyna, kobieta. Na teście pojawiają się dwie kreski. I co teraz? Radość, euforia, zatroskanie, strach i niepewność. Bez względu od sytuacji w jakiej się znajduje, właśnie okazało się, że została matką. Załóżmy, że chciała, że ma partnera czy też męża, który ją wspiera, kochających rodziców, którzy na wieść o wnuku rozpływają się z radości. Pierwsza wizyta u lekarza. 6 tydzień. Pierwsze skierowanie na badania, zapisane witaminy, zalecenia co powinna a czego nie. Dociera do niej, że teraz już zawsze będzie odpowiedzialna za drugiego człowieka. Człowieka, którego sobie sama urodzi. Dba o siebie bardziej niż zwykle. Nie skusi się już na lampkę wina, będzie przepędzać palaczy. Hormony rozsadzają ją od środka – raz się śmieje, a innym płacze. Śpi, dużo śpi. Ulubiony wędzony łosoś pachnie zdechłą rybą, a fast food którego nigdy nie znosiła staje się rarytasem. Czasem zemdli. Ale jakie ma piersi. Pierwszy raz w życiu nie narzeka. Czuje się pięknie i kobieco, jeszcze nie jest gruba, a już taka „kształtna”. 8 tydzień. Wizyta u lekarza z wynikami. Jest super – jest zdrowa. Czy powiedzieć w pracy? Nie, jeszcze nie. Żeby nie zapeszać. Zagląda do sklepów dla dzieci i niemowląt. Oglądając niebieskie czy różowe body, odwiesza je – nieważne jaki kolor, ważne żeby było zdrowe. Chętnie kupiłaby pierwsze śpioszki, jednak nie – żeby nie zapeszać. 12 tydzień – USG. Idzie z duszą na ramieniu. Nie dlatego, że będzie coś nie tak. Dlatego, że po raz pierwszy zobaczy tego małego człowieka, który jest miłością jej życia. „To nie prawda, to nie możliwe”. To pierwsze słowa, które kieruje do lekarza. „Na pewno się pan pomylił. Przecież robię wszystko jak trzeba”. Zapada wyrok. Wyrok, od którego się odwołuje. Idzie do innego lekarza. Nie składa broni, walczy o dziecko dalej. Niestety okrutny los przywalił ją kamieniem spod którego nie może wyjść. Robi kolejne badania, które jednoznacznie wskazują, że nie ma dla nich ratunku. Czemu dla nich? Bo ona też jest ofiarą. Ma trzy wyjścia. Pierwsze – terminacja, bo dziecko i tak umrze. Drugie – może próbować donosić, ale dziecko i tak umrze. Trzecie – może uda jej się donosić, a może nawet urodzić, ale dziecko i tak umrze. I w tym momencie zostaje tak naprawdę sama. Bez względu, jaką decyzje podejmie, to ona musi z tym żyć. To jej sumienie będzie ją zadręczać, to ona będzie całe już swoje życie matką, która straciła swoje dziecko.
Każdemu, kto nie był w sytuacji tej kobiety, każdemu któremu się wydaje, że wie co ona czuje to mówię „WYDAJE CI SIĘ”. Nie będąc w skórze matki podejmującej najtrudniejsze decyzje swojego życia nie osadzaj jej, nie decyduj za nią. No oczywiście przecież można zostawić w szpitalu – odezwą się głosy fanatycznych obrońców życia – no można, ale… Ale jak kobieta będąca w 16-18 tygodniu ciąży, chodząca z ciążowym brzuszkiem ma patrzeć innym w oczy i mówić: no wiesz spoko, świetnie się czuję, ciąża rewelacja tylko dziecko ledwo, ledwo i czekam aż umrze. Budzi się co rano i nie wita się ze swoim maleństwem czułym dzień dobry i jak się dzisiaj mamy. Budzi się, o ile może spać, zalana oceanem łez rozpaczy, że prawdopodobnie nie będzie miała odwagi, żeby patrzeć na cierpienie tego maleństwa.
To jest mój obraz kobiety postawionej pod ścianą. Nie straciłam dziecka, nie poroniłam. Mam dwójkę fantastycznych, zdrowych nastolatków, których uwielbiam. Rodząc drugie dziecko moja miłość się nie podzieliła, ona się pomnożyła. Każde z nich kocham inaczej, nie mniej czy bardziej, tylko inaczej. Kiedyś synek mając kilka lat, oczywiście będąc zazdrosnym o starszą siostrę, zapytał mnie kogo kocham bardziej. Odpowiedziałam mu, że jego kocham najbardziej z moich synów, a córkę najbardziej z moich córek. Dlatego współczuję z całego serca kobietom, które tracą swoje dzieci nie tylko w ciąży, ale na każdym etapie swoje życia. Ciąża to cud, ale czasem ten cud przeradza się w mękę, która trwa już wiecznie.
Miłość matki, a chore dziecko
Pominę tutaj kłamstwa na temat fantastycznej opieki zdrowotnej, której doświadczamy codzienne. Sytuacja z COVID-em jest sytuacją ekstremalną, z którą nie radzą sobie nie tylko rządzący w naszym kraju, ale i na całym świecie. Nie podejmuję się polemiki jak powinna wyglądać pomoc rodzinie z dzieckiem niepełnosprawnym czy później już z osobą dorosłą, bo się na tym nie znam.
Każda matka wie czym jest choroba dziecka. Nie ta śmiertelna, nie ta przykuwająca do łóżka, ale ta zwyczajna: gorączka, biegunka czy zapalenie krtani. Będąc mamą dwójki zuchów doświadczyłam wielu sytuacji z różnymi katarkami, wysypkami czy nawet krótkim pobytem w szpitalu. Za każdym razem jednak patrząc na chore dziecko, moje serce rozrywane było na kawałki. Zaglądając w te zapłakane oczęta, znużone temperaturą modliłam się żebym to ja była chora, a nie cierpiało moje dziecko. Niestety mój syn był przykładem tego, że łapał wszystko co mu ktoś przyniósł. Od 10 miesiąca życia chorował przez prawie trzy lata, miesiąc w miesiąc. Były wizyty w szpitalach, szukanie przyczyn tego stanu, czekanie na wyniki badań pod kątem bardzo poważnych chorób. Na szczęście taka to była jego „uroda” i z tego wyrósł. Nadal jednak pamiętam to uczucie, które zaciska serce „a co jeśli…” Pierwsze czym chce się podzielić to to, że nie zdecydowałam się na trzecie dziecko, nie dlatego że nie miałam fizycznej siły, chodziłam jak cień marząc o chwili spokojnego snu. Nie zdecydowałam się na kolejne dziecko ze strachu, strachu czy będzie wszystko ok. Nie zdecydowałam się z powodu bezsilności, którą czułam nie móc pomóc swojemu synowi. Nie zdecydowałam się, bo nie miałam już siły patrzeć na choroby i cierpienie kolejnego dziecka. Nie jestem w stanie opisać uczucia, które towarzyszyło mi kiedy moja córka zemdlała i nie było z nią kontaktu. Nikt poza rodzicem nie zna przerażenia jakie ogarnia jego ciało w obawie o druga osobę. Uczucie przeszywającego całe ciało bólu fizycznego jest nie do ogarnięcia.
I teraz wyobraźcie sobie matkę, która patrzy na umierające dziecko. Która każdego dnia przez wiele dni, tygodni, a czasem i wiele lat, doświadcza właśnie tego uczucia. I nawet ja będąc matką, nie potrafię i nie chcę wiedzieć co ona czuje. Zostaje zamknięta w czterech ścianach, skazana za niewinność wyrokiem dożywocia. Dożywocia swojego bądź swojego dziecka. Przeraża mnie właśnie to, że ludzie nie mający dzieci, rodzin, obowiązków decydują i narzucają co taka kobieta ma zrobić, nie dając jej żadnej alternatywy. I nie mówcie, że przecież może zostawić. Czy kobieta podejmująca się heroicznej walki o nienarodzone dziecko będzie mogła żyć ze świadomością, że je zostawiła? No chyba nie… I kolejne – wspaniałe matrony i faceci w czerni czy też w sejmowych ławach zmuszający je do urodzenia za wszelką cenę, mówiący jesteś wielka i dzielna dasz radę, po porodzie powiedzą: co z niej za matka, że zostawiła dziecko na pastwę losu.
Ludzie chorzy i niepełnosprawni w naszym kraju
Nie wiem, nie znam i nie orientuję się w przepisach prawnych i świadczeniach, jakie przysługują osobom w takiej sytuacji. Nie mogę udzielać rad, nie czuję się upoważniona do podejmowania dyskusji. Jednak patrząc na ilość facebookowych zbiórek, strony „się pomaga” i innych zrzutek możemy domyślać się, że jest źle. Właściwie bardzo źle, tragicznie. Nie rozumiem jak rodzice muszą być zmuszani do żebrania o właściwe leczenie dla swoich dzieci poza granicami kraju, bo system nie refunduje. Nie rozumiem jak ci sami rodzice walczą o każdy grosz na nowy wózek inwalidzki, materac przeciwodleżynowy czy też turnus rehabilitacyjny. Nie rozumiem jak rodzice chorych dzieci pozbawiani są wszelkiej godności, obdzierani z marzeń o lepszym jutrze dla swoich dzieci i siebie, pozbawiani wiary, nadziei i co najgorsze miłości nawet ze strony kościoła.
Po prostu nie rozumiem….
Scena polityczna w Polsce, czyli kabaret pełną gębą.
Nasi politycy czy z lewa czy z prawa zamiast zająć się sprawami pilnymi i ważnymi przerzucają się stołkami. Każdy z nich szuka tylko miejsca, w którym zagrzałby swoje cztery litery i dobrze się tam nachapał. Nie liczymy się my, liczą się ich kabzy. Do tej pory spełniając swój obowiązek obywatelski idąc na wybory głosowałam za człowiekiem. Człowiekiem, którego spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość było choć trochę podobne do mojego. W ostatnich latach nie idę na wybory głosować na kogoś, idę zawsze głosować przeciwko komuś. Festiwal klaunów, których widzimy w sejmie niestety nie jest śmieszny, a wręcz tragiczny. Partia rządząca od kilku lat dzieli społeczeństwo na części mówiąc albo jesteś z nami albo przeciwko nam. Kochani nic nie jest białe i czarne. Każdy normalny i myślący człowiek jest w stanie przyznać, że jakiś kandydat, który nie do końca jest zgodnym z moim przekonaniami ma jakiś dobry pomysł, że w każdym obozie znajdzie się ktoś kto zachowuje odrobinę zdrowego rozsądku i żywimy do niego jakąś sympatie. Jednak w ostatnich latach mam wrażenie, że myślenie jest na wagę złota. Propaganda, której doświadczamy robi ludziom wodę z mózgu. Partia rządząca przestaje być partią, a staje się niebezpieczną sektą, która niestety dostając mandat władzy, dostała niczym nieograniczone narzędzia przymusu. Niestety na tej nieszczęsnej scenie nie ma nikogo kto mógłby coś zmienić. Do sejmu dostali się ci sami „oszuści i złodzieje”. Nie ma tam nikogo, kto mógłby nas obronić. Po raz kolejny, zgodnie z oczekiwaniami, pewna partia brata się z władzą nadstawiając swoje cztery litery w nadziei, że może jednak ten wiejski, wierzący w Boga elektorat uda się uratować. Szowiniści, na czele z młodym i charyzmatycznym przywódcą, który w swoich poglądach na temat kobiet kradnie zatwardziały elektorat partii rządzącej, uderzając w nuty wiary i patriotyzmu. A swoją drogą dobrze wyczuł rynek młodych, spragnionych walki (wręcz fizycznej), zatwardziałych patriotów. Lewica i pozostali, którzy też już mieli szansę się wykazać nie ma żadnego pomysłu jak z tego wybrnąć. Niestety jak wcześniej wspomniałam siedzimy w gównie po kokardkę, a co przeraża mnie najbardziej to to, że ostatnie wybory pokazały, że ponad 50 % naszego społeczeństwa myśli, że to zdrowotne kąpiele błotne.
Magdalena
9 listopada 2020 @ 19:32
Opinia trafiona w punkt! Świetnie napisana i spuentowana. Mam nadzieję, że ten list dotrze do jak największej ilości osób i w końcu się coś zacznie zmieniać! Siła jest kobietą!