Koniec maratonu [FELIETON]
W minioną niedzielę zakończył się wyborczy maraton, który trwał od ostatniej jesieni. Nie dziwię się tym, którzy byli zmęczeni samą obserwacją kampanijnych wyścigów na obietnice. Padło ich przecież tak wiele, że w zasadzie aż dziw bierze, dlaczego nikt nie obiecywał wszystkim nam wiecznej młodości, milionów na kontach i zdrowia po wsze czasy.
Finał tego wyborczego wyścigu nastąpił w walce o intratne miejsca w Parlamencie Europejskim, którego apogeum było ogłoszenie pierwszych sondażowych wyników. Z bliska obejrzeliśmy euforię w sztabie Koalicji Obywatelskiej i nietęgie miny w sztabie kilku innych partii. Premier Donald Tusk ogłosił wręcz wiekopomne zwycięstwo, od którego jego formacja rozpocznie marsz do kolejnych sukcesów. Tyle że wyniki wyborów do Europarlamentu nie w pełni oddają realne nastroje społeczne. Nie tylko dlatego, że frekwencja nie dopisała, ale także dlatego, że podczas wyborów europosłów Polacy nie głosują z myślą o własnym podwórku. A jak wiadomo, głos wyborcy znad Wisły głęboko przemyślany jest tylko wtedy, gdy może mieć bezpośrednie przełożenie na to, co na talerzu.
Srogo rozczarowali się też ci, którzy mieli nadzieję na zmiany kierunków rozwoju Unii Europejskiej. Wyniki są bowiem takie, że w politycznym rozkładzie sił nie zmienia się w zasadzie nic, zatem trudno spodziewać się tu radykalnych zwrotów. Także na naszej scenie politycznej wiele się nie zmieni, a niedzielne wybory poza wydźwiękiem symbolicznym przyniosą nieco przeciągu kadrowego w szeregach znanych politycznych twarzy. Ale to chyba dobrze – zmiany nie muszą oznaczać przecież, że nadchodzi gorszy czas…