Jestem facetem bez poczucia obciachu [WYWIAD]
Nałogowo zagaduje obcych ludzi na ulicy, wierzy w natchnienie, nie dobija puenty deską i dobrze wie, jak oddzielać ziarna od plew. Przy okazji Toruńskiego Festiwalu Książki rozmawiamy z Mariuszem Szczygłem, ikoną polskiej literatury non-fiction, zdobywcą m.in. Nagrody Literackiej „Nike” i Grand Press.
Jak się Panu żyje w czasach pandemii? To dobry czas na robienie reportaży?
Nie. Nie można jeździć do swoich bohaterów, a robienie reportażu przez telefon nie ma sensu. Ja muszę widzieć bohatera w jego otoczeniu. Prywatnie natomiast czas pandemii bardzo mi się podoba, bo mam więcej wolnego czasu, czytam książki, oglądam filmy, dbam o swoje akwarium, więcej rozmawiam ze znajomymi.
Rozmawiamy przy okazji Toruńskiego Festiwalu Książki, którego forma, jak wszystko w ostatnim czasie, wirtualna. Ale Toruń Pan zna?
Oczywiście, Toruń jest jednym z najpiękniejszych polskich miast, pod względem urody ex aequo z Bielsko-Białą i Przemyślem. Występowałem w Toruniu w Dworze Artusa, często przyjeżdżam do toruńskiego Centrum Sztuki Współczesnej, byłem tam ostatnio na wystawie Abramović.
To można powiedzieć, że jest Pan stałym gościem u Kopernika.
Tak i z tej okazji chciałbym w Waszym piśmie zamieścić ogłoszenie. Mogę?
Proszę [śmiech].
Otóż, 8 czerwca 2018 r. szedłem przez Toruń i na ławeczce zauważyłem Panią całą w czerwonym stroju. Wszystko miała czerwone, łącznie z kapeluszem i torebką. Nie mogłem obok niej przejść obojętnie. To była 80-letnia pani Janina. Wytłumaczyła mi, że zawsze ubiera się w jednym kolorze, bo jest w tym porządek, a chaosu świata już nie może znieść. „Przynajmniej na mnie nie ma chaosu”, tak mi powiedziała. Zaprosiłem panią Janinę na występ, ale niestety nie przyszła, a chciałem nawet specjalnie dla niej wykonać pewien utwór improwizowany. Teraz szukam pani Janiny w czerwonym.
Często Pan zagaduje obce osoby na ulicy?
Bardzo często.
I jak reagują?
Zawsze pozytywnie. Ja nie zagaduje tak, jak obcy. Zagaduję tak, jakbym znał tą osobę, jakbym był jej kuzynem. Zachowuję się, jak facet, który nie ma poczucia obciachu. Siedząc na przystanku powiem do kobiety na ławce: „Jak tak na panią patrzę, to bardzo mi pani przypomina moją ciocię i tylko tyle chciałem powiedzieć”. I co, myśli Pani, że ona nie pogada w takiej sytuacji? Jasne, że pogada.
W maju wyszła Pańska najnowsza książka „Osobisty przewodnik po Pradze”. Kolejna po książkach „Gottland”, „Zrób sobie raj” i „Láska nebeská” pozycja o Czechach. Nie ma Pan już przesytu tymi Czechami?
Nie, mam przesyt pytaniami o to, jak zainteresowałem się Czechami albo czy Czesi nas lubią. Za każdym razem odkrywam w tym kraju coś nowego. Z Czechami u mnie jest, jak z dobrym małżeństwem. Małżonkowie w dobrym związku potrafią ciągle się zaskakiwać.
Czuje się Pan dziennikarskim celebrytą?
Tak, ale mam nadzieję, że mądrze wykorzystuję popularność. Staram się lansować zdrowy styl życia, propagować czytanie, zaszczepiać w ludziach miłość do sztuki. Zazwyczaj robię to na Instagramie i Faceobooku. Coraz częściej na spotkaniach autorskich pojawiają się osoby, które nie przeczytały ani jednej mojej książki i znają mnie tylko z mediów społecznościowych. Pewna lekarka mi kiedyś powiedziała, że nie ma czasu na czytanie książek, ale jak stoi rano w korku to czyta moje teksty na Instagramie, które są dla niej jak „małe kropelki literatury”.
Pochlebia to Panu?
Tak, bo ja lubię być reporterem w sensie mentalnym, czyli reporterem, który łączy ze sobą ludzi. Opisuje jednych dla drugich, żeby ci drudzy zrozumieli tych pierwszych.
To brzmi trochę, jak misja. Praca reportera jest dla Pana misją?
Nie mam innej! Złapałem się tego, bo nic innego nie umiem. Mówimy sobie z Hanną Krall, że mamy najwspanialszy zawód świata, bo możemy żyć życiem innych ludzi, wchodzić w takie sytuacje, w których normalnie w innym wypadku byśmy się nie znaleźli. Bardzo lubię tę pracę, reporterem jest już od 34 lat, nie umiem zliczyć, ile w tym czasie napisałem reportaży.
Ale jest też druga strona medalu, bo przesiąka się także emocjami ludzi. Także tymi złymi.
Dawniej wydawało mi się, że ja w ogóle niczym nie przesiąkam, że jestem jak chirurg, zimny profesjonalista. Ale im jestem starszy, tym jest we mnie coraz więcej emocji, coraz częściej coś mnie porusza. Reportaż „Śliczny i posłuszny” mogłem napisać w dwa miesiące, ale pisałem go osiem, bo nie umiałem sobie emocjonalnie z nim poradzić. Nie przeczytałem tego tekstu po napisaniu ani razu, nawet w korekcie, nie chciałem do niego wracać.
Ma Pan zacięcie moralizatorskie?
Nie. Nigdy nie pouczam, nie mówię ludziom jak mają żyć, nie jestem tropicielem grzechów. Moi znajomi twierdzą, że można mi powiedzieć każdą rzecz, nawet wstydliwą i ja nigdy nie oceniam, przyjmuję to z zimną krwią. To może dziwić, bo na spotkaniach autorskich wypadam jako facet egzaltowany, ale w prywatnym życiu jestem bardzo spokojny, stonowany, nawet dość małomówny, powściągliwy. Tylko przed publiką ożywam. Mam dwie osobowości: sceniczną, gdzie jestem typem pajacowym i prywatną, gdzie jestem typem sceptyczno-stoickim.
Kiedyś powiedział Pan, że czytając reportaże mniej boimy się świata. A jest coś, czego boi się Mariusz Szczygieł?
Raczej nie tego, czego większość osób. Nie boję się śmierci. W ogóle nie boję się o siebie, tylko o bliskich. Najbardziej w życiu boję się tego, żeby moja mama nie umarła przed moim tatą, bo on sobie bez niej sam nie poradzi. Mój tata jest psychicznie bardzo od mamy uzależniony, nie może bez niej żyć, bo ją bardzo kocha. Mama mu daje poczucie bezpieczeństwa.
Wielu początkujących dziennikarzy ma problem z tym, że piszą wszystko, co wiedzą. Jak skutecznie odsiewać to, co zbędne od tego, co istotne?
Ja wykorzystuję 20-30 proc. zebranego materiału. Odsiewanie ziarna od plew jest proste, jeśli się wie, o czym się pisze. Trzeba odpowiednio zawęzić temat tekstu. Tekst o wszystkim to tekst o niczym. Musimy wiedzieć, co chcemy danym tematem pokazać i wówczas ujawniamy tylko to, co służy idei tekstu. Wszystko, co nie odpowiada tematowi, trzeba wyrzucić.
Może brak tej umiejętności u dziennikarzy sprawia, że – jak Pan twierdzi – poziom reportażu w Polsce jest niski?
Poziom reportażu w Polsce jest niski w tym sensie, że wydaje się bardzo wiele książek z reportażami przeciętnymi, doraźnymi, słabo napisanymi, bez pomysłu. Brakuje redaktorów, którzy nie tylko stawiają przecinki, ale którzy także dyskutują z autorami o ich reportażach.
Pan nie daje czytelnikowi gotowych rozwiązań. Pozwala, żeby czytelnik sam odkrył sedno. Co ma na celu taki zabieg, zmusić czytelnika do myślenia?
No pewnie. Zawsze zakładam, że czytelnik jest inteligentny. Dlaczego mam mu mówić, co ma myśleć? Oczywiście, podsuwam różne dane, ale nie mogę dobijać puenty deską.
Mam wrażenie, że Pan wrzuca czytelnika w środek historii i wówczas czytelnik nie ma pojęcia, o co chodzi – żeby się dowiedzieć, musi czytać dalej. To celowe?
Tak, lubię to robić [śmiech]. Staram się tak pisać, żeby czytelnik nie mógł się oderwać od historii.
Bardzo charakterystyczne jest też dla Pana łącznie ze sobą pozornie nieprzystawalnych wydarzeń. Przykładowo, w tekście o pisarzu Kirchbergerze zestawia Pan datę jego urodzenia z datą powstania pierwszej kubistycznej rzeźby ludzkiej głowy. Pozornie bez sensu. Dopiero na końcu dowiadujemy się, jaki to ma związek. Jak Pan to robi?
Nie wiem, to mój mózg robi [śmiech]. To jakiś dar, objawienie, iluminacja… Natchnienie może? Przyznam się, że jak muszę wyrazić jakąś myśl na temat, o którym nie mam pojęcia, to siadam na kanapie i po prostu czekam na tę myśl. I ona zawsze przychodzi! Hanna Krall mówi: „Jak pan czegoś tak bardzo chce, to wszechświat panu sprzyja”.
Ma Pan poczucie, że wszechświat rzeczywiście Panu sprzyja?
Raz tak, raz nie. Ale byłbym nieuczciwy wobec wszechświata, gdybym nie powiedział, że częściej jednak sprzyja.
Wywiad przeprowadzony dzięki uprzejmości Centrum Kultury Dwór Artusa.