Żydzi z Lubicza doczekali się upamiętnienia w postaci książki. „Sztetl Lubicz” przywraca im tożsamość
Wyrwa w historii społeczności Lubicza w końcu została uzupełniona. Dzięki „Sztetlowi Lubicz”, książce Karoliny Famulskiej-Ciesielskiej, lubiccy Żydzi odzyskali nazwiska. Stali się na powrót ludźmi w 80 rocznicę wyrzucenia ich z miasteczka.
„Sztetl” jest zdrobnieniem słowa pochodzącego z jidysz – „sztot”, czyli miasto, i Lubicz był takim właśnie żydowskim miasteczkiem. Jego mieszkańcy byli przedstawiani na rysunkowych pocztówkach z Torunia z przymrużeniem oka, jednak w rzeczywistości władze pruskie i rosyjskie szanowały ich. Przedzierając się przez akta dotyczące lubickich młynów na przestrzeni stu lat, nikt nie domyśliłby się, że „wielmożny pan I. Hernes” – właściciel młyna „rosyjskiego”, również należał do tej społeczności. Tak było do końca XIX w., który tu skończył się późno, bo wraz z nadejściem „błękitnej armii” w 1920 r. Później dla lubickich Żydów nadeszły gorsze czasy, które wielu zmusiły do wyjazdu lub zmiany zawodu, jak pisze autorka.
Dwudziestolecie międzywojenne zniosło granicę-karmicielkę na rzece Drwęcy. Skończył się przemyt i korzystne dla handlu różnice cen. Za to narastał nacjonalizm i antysemityzm. Dziennikarze prawicowej propagandówki, czyli „Słowa Pomorskiego” śledzili Żydów zza Drwęcy po toruńskich ulicach, szczuli w artykułach i namawiali do bojkotu – nie tylko ekonomicznego. Codziennie dzieci na wsiach obrzucały żydowskie wozy kamieniami. Okoliczni rolnicy nadal ściągali do Lubicza na targ i już głośno utyskiwali na ceny skupu u żydowskich kupców, a nieraz podrzucali im do sprzedanych worków zboża „niespodzianki”. W życiu sąsiedzkim było spokojniej. Dzieci i młodzież integrowała wspólna szkolna ława, regularna gra w piłkę i… bieda wspólna dla wszystkich.
– Wiele lubickich dzieci jadało regularnie szabatową chałkę jako zapłatę za pomoc w żydowskich domach – pisze Karolina Famulska-Ciesielska. – Takie współistnienie, zwyczajne, sąsiedzkie, przy zachowaniu całej odmienności (…) jest warte podkreślenia, gdyż wcale nie było w przedwojennej Polsce regułą.
W przededniu wojny żydowscy mieszkańcy Lubicza stanowili aż 40 proc. wszystkich mieszkańców. Było to około 100 rodzin. Badaczka prześledziła ich losy nazwisko po nazwisku, z maksymalną drobiazgowością. Udało się jej dotrzeć do niektórych fotografii i zidentyfikować twarze. Wobec niektórych nazwisk autorka szczerze przyznawała się do bezradności, przed którą postawiła ją historia Zagłady, jak w przypadku Judy Płotniarza, zwanego również „Błotniarzem”. W tej historii pewne jest tylko to, że był to człowiek upośledzony lub chory psychicznie. Zginął pierwszy z rąk Niemców w październiku 1939 r. jako „Untransportfähigen” – niezdatny do transportu. Zaledwie garstka rodzinnych historii kończy się słowami „przeżył” czy „przeżyła”. Do nich należą losy Icchaka Makovera i Miriam Winter z domu Kohn – lubickiej „dziewczynki w czerwonym płaszczyku”, którą przygarnęła obca kobieta spotkana w pociągu.
„Dziś już nikogo tam nie ma; hasło Judenrein zapanowało w całej pełni. Gdzie są? – nie wiadomo! Rozpłynęli się jak fala wodna, wielu też wymarło, niektórzy są w Warszawie. Tułaczka trwa bez kresu, bez widoków na zmianę, na możliwość powrotu do swych siedzib. Tymczasem wielu z nich prowadzi żywot żebraczy (…). Zdani na poniewierkę, jak większość wysiedleńców! Toteż niejeden uważa, że lepsza byłaby śmierć przed wojną niż takie życie podczas wojny, kiedy się jest narażonym [na] wszystkie plagi egipskie: głód, ciemności, zarazem i śmierć okrutną i bezlitosną, w dodatku bez przyzwoitego pogrzebu, a przeciwnie być wrzuconym do wspólnego dołu i zostać zapomnianym!”.
Jest to chyba najbardziej przejmujący fragment książki. Świadectwo pochodzi z odnalezionych w archiwum Ringelbluma relacji dotyczących Lubicza. Sztetl zniknął w pierwszej połowie października 1939 r. Żydów popędzono bez litości do Lipna, następnie rozdzielono między Dobrzyń nad Wisłą, Włocławek, a następnie do gett w Warszawie, Łodzi, Płońsku czy Ożarowie. Autorka konstatuje, że „Niemcy starali się, żeby nikt nie był u siebie i wśród swoich”. Żydzi, a właściwie wygłodzone cienie kobiet żydowskich wróciły do Lubicza w 1944 r. Były to więźniarki w podobozie Stutthofu. Wraz z nimi dotarła Esther Lurie, artystka, która przyjechała z Belgii do siostry zamieszkałej na Litwie. W 1941 r. trafiła do getta w Kownie, a następnie do obozu w Stutthofie, a wyzwolenia doczekała właśnie tu. Jej lubickie portrety więźniarek są przechowywane w Yad Vashem, a życiorys przywodzi na myśl fabułę filmu „Ashes in the snow” z 2018 r.
Książka „Sztetl Lubicz” “odtwarza losy poszczególnych rodzin i postaci lubickich Żydów, chociaż tyle, ile daje się w tej chwili odzyskać o nich pamięci oraz w tej postaci utrwalić i zachować” – napisał dyrektor Muzeum Etnograficznego Hubert Czachowski we wstępie. I tak właśnie jest.