W gospodarstwie zawsze jest coś do zrobienia [WYWIAD]
O przepisie na sukces i ogólnopolskim zwycięstwie rozmawiamy z Piotrem Doligalskim, laureatem konkursu Agroliga.
Co pana skłoniło do udziału w konkursie Agroliga i jak to się stało, że to właśnie pańskie przedsiębiorstwo zwyciężyło?
Udział w konkursie zaproponował mi Kujawsko-Pomorski Ośrodek Doradztwa Rolniczego, zakładając, że mam szansę na zwycięstwo. Na obu etapach konkursu moje gospodarstwo oceniała komisja konkursowa. Eksperci brali pod uwagę przede wszystkim to, jak działa gospodarstwo, czym się zajmujemy, ale nie tylko. Ważna też była działalność społeczna, udzielam się bowiem w wielu organizacjach i związkach, jestem m.in. wiceprezesem Polskiego Związku Producentów Roślin Zbożowych i szefem Kujawsko-Pomorskiego Związku Hodowców Bydła. Oceniano również estetykę gospodarstwa, duży nacisk kładę na dbanie o obejścia gospodarskie. Jestem zwolennikiem rolnictwa zrównoważonego i staram się nie używać nadmiernej ilości nawozów. To wszystko sprawiło, że zwyciężyliśmy w etapie wojewódzkim i dostaliśmy się do etapu ogólnopolskiego.
Radość z wygranej na etapie ogólnopolskim pewnie była ogromna?
Ja, moja rodzina i załoga jesteśmy bardzo zadowoleni, że wygraliśmy. To dla nas duży prestiż.
A jak wspomina pan galę wręczenia nagród w Pałacu Prezydenckim?
Na galę pojechałem do Warszawy z żoną i synem. Samo odebranie nagrody nie było stresujące, ale za to trochę stresu było, gdy musiałem wyjść na środek Pałacu Prezydenckiego i podziękować w imieniu wszystkich laureatów. Dałem jednak radę [śmiech]. Na gali wręczenia nagród, podobnie jak każdego dnia, bardzo wspierała mnie moja rodzina.
No właśnie, rodzina. Pańskie gospodarstwo to chyba przedsięwzięcie rodzinne?
Tak, nasza firma to rodzinne gospodarstwo, zatrudniamy zaledwie 25 osób. Zakres działalności jest jednak znacznie większy, niż mogłoby się wydawać, bo liczba zatrudnionych osób nie odzwierciedla możliwości gospodarstwa. Uprawiamy buraki, pszenicę, jęczmień, zioła, kukurydzę, len i rzodkiew oleistą na 800 hektarach ziemi. Do tego hodujemy 400 krów mlecznych, a w sumie 900 sztuk bydła. Ponadto zajmujemy się handlem specjalistycznymi maszynami i materiałem siewnym.
Jak to wszystko się zaczęło, od kiedy gospodaruje pan w Kowrozie?
Początkowo wspólnie z kolegą dzierżawiłem gospodarstwo koło Świecia. Po 12 latach podjąłem decyzję, że czas iść na swoje. Gospodarstwo w Kowrozie to dawniej był PGR, po prywatyzacji w firmie było dwóch udziałowców. W 2003 r. wykupiłem wszystkie udziały i zacząłem samodzielnie gospodarować. Na początku nie było łatwo, wszystko trzeba było zaczynać od zera. Mnóstwo pracy, wysiłku, wyrzeczeń i nieprzespanych nocy, ale nie żałuję tej decyzji. Wszystko poszło dobrze, a wyniki mówią same za siebie. Zawsze chciałem być rolnikiem, a teraz czuję się spełniony. Gospodarstwo jest dla mnie wszystkim. Pracą, hobby. Lubię to, co robię. Oczywiście, nie zawsze jest kolorowo, bywały chwile, że miałem dosyć wszystkiego. Nigdy nie powiedziałem sobie jednak, że nie dam rady.
Rodzina jest dla pana dużym wsparciem?
Oczywiście, bo jeżeli rodzina jest zgodna, to można myśleć o pracy i rozwoju. Człowiek nieszczęśliwy nie jest wydajny i ma mniejsze możliwości osiągania sukcesów. U nas motorem napędowym jestem ja, a moja żona jest hamulcem. Jestem trochę wariatem, żona mnie stopuje, kiedy trzeba i wprowadza spokój. Uzupełniamy się. Ale taki właśnie musiałem być, żeby osiągnąć sukces – bez ryzyka, ale ryzyka z rozwagą, nie byłbym w tym miejscu, w którym jestem teraz.
Zamiłowanie do rolnictwa zaszczepili w panu rodzice?
Jestem rolnikiem z dziada pradziada. Zarówno ze strony mojej mamy, jak i taty wszyscy byli rolnikami, całe pokolenia. Od małego uczyłem się pracy w gospodarstwie. Skończyłem w tym kierunku zawodówkę, technikum, potem poszedłem na studia. Teraz rolnictwo studiuje mój syn i prawdopodobnie pójdzie w moje ślady. To, że także chce zostać rolnikiem i przejmie gospodarstwo, uważam za jeden ze swoich największych sukcesów.
A nie jest to wcale takie oczywiste, bo młodzi chyba ciągną teraz do miasta.
To prawda, niewielu młodych chce zostawać na gospodarstwie. Praca na roli jest ciężka. Nie da się tego odwałkować od 7.00 do 15.00. Rolnik musi być dyspozycyjny przez całą dobę. Odstrasza też papierologia. Dawniej rolnik miał jedną szufladę z papierami. Teraz trzeba zakładać całe segregatory. To ogranicza, wszystko trzeba udowadniać dokumentacją.
Dawniej było lepiej?
I tak, i nie. Ludzie kiedyś żyli spokojniej i chyba przez to byli szczęśliwsi. Teraz z kolei produkcja rolna jest dużo bardziej nowoczesna, wszystko idzie do przodu i postęp też ma swoje zalety.
Zdradzi pan swój przepis na sukces?
Mieć dobry plan. Ważne jest to, aby konsekwentnie, odpowiedzialnie i zgodnie z planem dążyć do spełnienia marzenia.
Mówiąc o planach, na koniec zapytam zatem o plany na najbliższą przyszłość.
Chciałbym w ciągu najbliższych trzech lat postawić rodzinie duży, ładny dom. Do tej pory wszystkie moje myśli były skierowane na firmę, teraz czas na rodzinę. Przedsiębiorstwa nie zamierzam już powiększać, ale będę je modernizować – bo w gospodarstwie zawsze jest coś do zrobienia.