Jej pierwszym fanem był Kokot. Dziś po koszyki Gosi zjeżdża cały powiat
O tym, że Osiek nad Wisłą to zagłębie artystów chyba nie trzeba nikomu przypominać. A może trzeba, bo od śmierci Michała Kokota, który jako pierwszy zachwalał koszyki Gosi, mija właśnie 5 lat. Jego wychowankowie i przyjaciele rzeźbią, fotografują, piszą wiersze, malują, deklamują, śpiewają. A Małgorzata Paurowska doskonale wie, co plecie.
Gosię poznałam niemal dziesięć lat temu, gdy razem z Jackiem Melerskim szukaliśmy nad Wisłą śladów olędrów i mennonitów.
– Chodź, pokażę Ci artystkę – mówił. – Koszyki robi, nie uwierzysz jakie. Michał ją tak zachwala, Ty też zobacz. Może ten twój redaktor ją kiedyś opisze w gazecie. Piękne rzeczy robi, z naszej wikliny, nad Wisłą zbiera.
U Paurowskich na podwórku było wówczas ledwie kilka koszyków na krzyż. Zawsze na którymś wylegiwał się kot. A i artystka skromna, niezbyt gadatliwa. Wtedy jej głównym zajęciem była opieka nad chorą mamą i siedmiorgiem dzieci. Mąż, jak to mąż na wsi. Błękitny ptak. Raz praca była, raz nie. Żona z na z obcą rozmawiać nie chciała, dopóki nie okazało się, jakich mamy wspólnych znajomych. Moją kartą przetargową był tata, który czasami brał Gosię “na stopa” do pracy w barze w Obrowie.
Zapytana skąd takie umiejętności odpowiada prosto, że ojciec ją nauczył. Dopiero po chwili się rozkręca.
– Koszyki robił tata. Matka też robiła. Tata jako dziecko raz znalazł koszyk zepsuty. Rozplatał, i znowu zaplatał, aż się w końcu nauczył. Od tego momentu się nauczył robić kosze. Był wtedy sześciolatkiem. Ja miałam dziesięć lat, gdy wyplotłam pierwszą kipę [bardzo duży kosz do ziemniaków, przyp. A.Z.].
Michał Kokot jeździł niegdyś po okolicy wraz z ekipą z jednego z muzeów etnograficznych. Poszukiwali w ramach projektu tradycyjnych koszykarzy – rękodzielników. Kokot zaprowadził ich w okolice Sicin, gdzie najstarszy starowinek potrafił wyplatać typowe dobrzyńskie koszyki z korzenia sosny. Dzięki zachęcie w postaci niskoprocentowego alkoholu z wisienką na butelce, starszy pan zabrał ekipę poważnych etnografów w sosnowy zagajnik, gdzie z pewnością różdżkarza wbił haczkę do ziemniaków w piasek. Oczom zdziwionych “miastowych” ukazał się kilkumetrowy korzeń sosny. Korzeń trzeba było jeszcze oczyścić, przeciąć i szybko opleść na okrągłej ramie, która wygląda jak kopernikowe astrolabium. I takie koszyki Gosia wyplata, ale… materiału brak. Da się je wypleść i z wikliny, ale to nie to samo.
-To są koszyki tylko do ziemniaków, przynajmniej tak mówią. Ja też takie robię, ale znikąd materiału. Do lasów przyszła nowoczesność. Usłyszałam, że będą karczować sosnowy zagajnik, przyjechałam następnego dnia, nic nie zostało. Wszystkie karpy zniknęły, pousuwane specjalnymi maszynami. A z nimi korzenie…
Gosia uczy się siebie cenić. Kiedyś pieniądze trzeba było jej siłą wciskać. Konkurencja nie pomagała, a i przyzwyczajenia Polaków również. Polacy “wiecznie na dorobku” wszystko chcieliby taniej. A im więcej zarabiają, tym więcej chcieliby upustu.
-Na jarmarku w Czernikowie handlarz chciał mnie wykurzyć – opowiada Sprzedawałam kipę do ziemniaków. Chciałam 40 złotych, a on do mnie – a skąd pani z taką ceną kosmiczną wyskoczyła. A on miał trzy te koszyki. I co przyjechaliśmy na jarmark ciągle mu te kipy stały. Ani ja nie sprzedałam, ani on. Nie wiem po ile on miał.
Czasy się zmieniają. Małgorzata Paurowska również. Dziś jako mama i babcia, a w dodatku prowadząca własną działalność kobieta, nie daje sobie w kaszę dmuchać. Gdy pojawiło się 500+ odmłodniała i odżyła. Niektórzy nie mogli jej poznać na ulicy. W domu w końcu pojawiły się pewne pieniądze, a wraz z nimi spokój. Coraz większa klientela również podniosła morale.
-Na kursie jedna istruktorka nauczyła mnie, że powinnam cenę koszyka na godziny przeliczać. Teraz taka kipa kosztuje więcej. Ale trudno.
W pracowni Gosi leżą kosze najróżniejszych kształtów i form. Do większości z nich przywieszone są karteczki z ceną, które dają ludziom na etacie i nie tylko do myślenia, np. “4 godziny=40 zł”. Największy i najpiękniejszy kosz pochłonął jej z życia 50 godzin. Jest wykonany z okorowanej wierzby, lakierowany i wzmocniony stelażem. Chętnych póki co – brak. Ludzi nie stać na ponad tydzień pracy innego człowieka.
Wiklinę ścina nad Wisłą. To cała wyprawa. Trzeba nieraz przemierzyć kilometry rowerem lub na piechotę. Znakiem rozpoznawczym Paurowskiej są kosze z nieokorowanej wierzby pięknie łączone z różnokolorowych odmian wikliny: szarą, łozą, rokitą, zwana tu rokieciną. Łączy je z innymi odmianami roślin, np. pięknym karminowym dereniem, który tu stanowi rzadkość.
Teraz, gdy z tego są pieniądze, w ścinaniu i zbiorach pomaga mąż Gosi i w końcu się do tego przekonał. Dużo więcej pracy mają, gdy jego żona robi cuda z okorowanej wikliny… To już cała historia. Trzeba je obrać i wygotować, dlatego w pracowni Gosi pyszni się wielki piec do gotowania materiału. Ona tego materiału nie liczy. Dorzuca do ceny tylko ten, który kupuje, szczególnie okorowaną i barwioną wiklinę. Gdy już wyrobi podstawę kosza, do środka wkłada słoiki z wodą. Po co?
-To są moje ciężarki, starą metodą. – śmieje się. – Kładę do środka, żeby ciężar był i koszyk mi nie uciekał. Tata mnie tego nauczył. Ojciec nas posadzał przy koszu, albo siedzieliśmy z dwóch stron, a on kazał trzymać tą kipę. A gdy jeszcze byliśmy mniejsi, to jeszcze inaczej. Wkładał nas do kipy. Mama pojechała z handlem, a on nas do kosza czy do kipy i tak długo kręcił, kręcił, aż zasnęliśmy. I to była nasza zabawa. My to w ogóle zabawek nie znaliśmy. Zabawką była łyżka, widelec i te kijki od robienia koszyków.
Najwyraźniej w innych wsiach dzieci się znajduje w kapuście. A w Osieku – w koszyku.
Skąd pomysł na biznes?
-Ojciec, urodziłam się, wychowałam się, można powiedzieć w pleceniu. Nasza zabawa to była przede wszystkim wiklina, klocki. Ale nie Lego, tylko końcówki od dna koszyka. Stopniowo, stopniowo, najpierw to była zabawa, a potem pasja. Biznes to było moje marzenie. Tata jeszcze żyje i do dzisiejszego dnia pracuje, ale tylko od czasu do czasu.Już słabo widzi, nie ma siły, żeby jeździć po materiał. Dziś mi powiedział, że już chyba z tym kończy. A brata bardziej interesowały rzeźby. Ot, kolejny artysta. Siostra też potrafi, ale bardziej interesowało ją szycie i haft.
Byli i chłopcy w rodzinie. Ale to dziewczyna przejęła “warsztat po ojcu”, co też jest nietypowe. Na jarmarkach i targach przy koszykach zazwyczaj siedzą sami mężczyźni. I nie są zbyt przyjaźnie nastawieni. Niejeden z gorszym towarem miewał do Gosi pretensje, że jej kosze zajmują zbyt wiele miejsca. W “branży” dżentelmenów brakuje.
Klienci “z zewnątrz” pojawili się u Gosi przed kilkoma laty. Przyjeżdżają z Torunia, Papowa Toruńskiego, Kowalewa, Włęcza (słynna “Pani Danka”), z Chełmży… Do rozmów biznesowych trzeba było przywyknąć. I nauczyć się porażek. Bo klienci dzwonią, a nie przyjeżdżają, pytają o ceny, ale nie kupią. A często im więcej pracy, tym gorszy klient. Gosia musiała się na to uodpornić.
-Wcześniej zajmowałam się czym, ot – wychowa dzieci – wzrusza ramionami. -Siódemka. Męża poznałam, gdy wróciłam z wakacji, nad jeziorem. Ślub. Trójka była rok po roku, trzy i pół roku przerwy i jedno, a potem co dwa lata. Babcią zostałam, gdy miałam 35 lat. Obecnie czekam na trzecie i czwarte wnuczę. Teraz będę typową babcią, bo jedno z nich to będzie wnuczka. Najstarszy syn i czwarty mieszkają w Anglii. Dwie córki wyszły za mąż. A mój mąż. No cóż…
W domu jest trochę tak, że to Gosia robi za tą rozsądną. Mąż poszedł na “kuroniówkę”, starał się o rentę, ale jej nie dostał. Jego żona chciała mieć coś swojego i zarobić na emeryturę. Wtedy jeszcze o tej “za dzieci” nikt nie słyszał. Od roku i miesiąca jest bizneswoman dzięki projektowi unijnemu. Dzięki wsparciu powstała pracownia z oknem na las i kotłem do wikliny. Dzięki niej o sprzedaży koszyków dowiadują się również przyjezdni. Projekt pokrył też składki ZUS “na start”. Póki projekt trwa Gosia może skupić się na pracy i rozwijaniu swoich umiejętności i asortymentu. Pamiętam, że gdy projekt się zaczął nie czuła się zbyt dobrze na szkoleniach. Dziś poczucia bycia “nie na miejscu” odeszło w niepamięć i powoli zastępuje ją pewność siebie. Najbardziej widoczna jest w tym, że podejmuje coraz większe i śmielsze projekty i zlecenia. Skąd bierze pomysły?
-Z głowy. Siedzę i próbuję. Kombinuję, uczę się. Dużo ze zdjęć i od “pani Danki” z Włęcza. Dzięki niej te butle są, budki i karmniki dla ptaków.
Czy zastanawiała się, czy rzucić firmę i koszyki? W końcu emeryturę już ma – “za dzieci”.
-Nie, nigdy. To było moje marzenie – odpowiada z przekonaniem.