Najstarszy mężczyzna w Polsce mieszka w powiecie toruńskim. Skończył niedawno 108 lat
Kiedy wybuchła wojna, miał trzydzieści lat. Na front Bitwy nad Bzurą przedarł się okopem, pod niemieckim obstrzałem. Obserwował, jak dwudziestu jego kompanów dopadły śmiercionośne kule. On sam dostał się do niewoli. Przeżył, by dziś, będąc najstarszym mężczyzną w Polsce, przekazywać historię ostatniemu pokoleniu, które może usłyszeć ją bezpośrednio od żyjących naocznych świadków wojny.
– Czy śni mi się wojna? O to pytać pan nie powinien. W okopach spędziłem kilkanaście dni i w każdej minucie byłem gotów zginąć za Polskę.
I choć Józef Żurek ma 108 lat, pamięć o wydarzeniach z 1939 r. wciąż jest w nim żywa. Niezatarte ślady historii budzą ogromne emocje.
Na świat przyszedł 31 sierpnia 1909 r. w Gackach. Dwa lata później jego rodzice przybyli do Czarnowa. Przymusową dojrzałość uzyskał w wieku ośmiu lat, kiedy jego ojciec opuścił gospodarstwo, idąc na front I wojny światowej. Do podupadającej wówczas zagrody wrócił po czterech latach. Zmarł w 1936 r. Trzy lata później jego historię powtórzył syn Józef – jedno z trojga dzieci. W wieku trzydziestu lat ruszył na front II wojny światowej.
– Byłem jednym z dwudziestu żandarmów, którzy walczyli na froncie północno-wschodnim w stronę Królewca – wspomina Józef Żurek. – Nie mieliśmy ani amunicji, ani wody. Generalicja uciekła, żołnierze zostali sami. Musieliśmy się wycofać. Tam widziałem śmierć – zginęło wielu naszych.
Wycofując się, postanowili przedostać się do Warszawy przez Toruń i Grębocin. W tym samym czasie, z niemieckiego rozkazu, Polakom nakazano przejść z całym dobytkiem na wschód kraju.
– Ciasnota na drodze była straszna – kontynuuje opowieść Józef Żurek. – Szosami prowadzone było bydło. Żołnierze przedzierali się lasami, ponieważ Niemcy wciąż bombardowali. I choć atak skierowany był na walczących, zginęło wielu cywilów. Po drodze widzieliśmy, jak tłumy Polaków, z dobytkiem i zwierzętami, powoli przemieszczają się na wschód. Wiadomo było, że część z nich pomrze z głodu lub pragnienia. W zanieczyszczonych jeziorach leżały martwe konie i bydło. Wtedy też przez siedemnaście dni nie widziałem chleba i wody. Przy życiu utrzymały nas obgryzane gałązki drzew owocowych. Przedzierając się przez lasy, na bezchmurnym niebie obserwowaliśmy awionetki, z których rzucano granatami wielkości gęsich jaj. Łunę płonącej stolicy zobaczyliśmy już siedem kilometrów przed Warszawą.
To właśnie Józef Żurek miał jako pierwszy przedrzeć się do stolicy. W tym samym czasie żołnierze dostali rozkaz dotarcia nad Bzurę, gdzie rozpoczynały się walki. Mieszkaniec Czarnowa w drogę z Warszawy na front udał się sam. Przedzierał się okopami, chroniąc się przed strzelającym ze wzniesienia Niemcem.
– Piasek wznosił się na lewo i prawo, miałem go dosłownie wszędzie – podkreśla. – Walki nad Bzurą już trwały. Polakom kończyła się amunicja. Większość walczących po naszej stronie nie miała żadnego przygotowania. Moi żandarmi schowali się za powaloną topolą. Miejsce było dokładnie namierzone. Zginęli wszyscy. Mając amunicję, walczyłem jeszcze przez kilkanaście godzin. Ostatecznie byłem zmuszony się poddać. Polacy byli świadomi tego, że przy takim wyposażeniu nie mają szans. Trafiłem do niemieckiej niewoli.
Przez kilkanaście dni walk nie spadła ani jedna kropla deszczu. Ten pojawił się dopiero, gdy pojmani szli wzdłuż niemieckiego frontu. Na zachodzie młody wówczas chłopak pracował przymusowo w gospodarstwach rolnych. Do Solca Kujawskiego, a następnie do Czarnowa dotarł tuż po wojnie pierwszym transportem. Jak wspomina, gdy dowiedział się o śmierci Hitlera, z dumą odśpiewał hymn.
– Wszyscy śpiewali jak opętani – dodaje. – Radość była ogromna. Z pomocą przyszli nam Amerykanie. W Polsce zaś stacjonowali już Rosjanie, o czym wracając do domu, nie miałem pojęcia.
Przy tym samym domu z czerwonej cegły w Czarnowie obserwował, jak nieprzyjaciele pędzą drogą bydło. Przy szosie tworzyli rzeźnie. Tam zabijali zwierzęta, które nie mogły iść dalej.
– Przyszedłem na gruzy – podsumowuje Józef Żurek. – Wszystko trzeba było odbudować. I chyba ziemia, o którą trzeba było zadbać, postawiła mnie na nogi. Siałem ręcznie, naprawiałem zerwane dachy i zburzoną oborę. Tu był mój dom i tu on zawsze będzie.
W wiekowym już budynku z czerwonej cegły założył rodzinę. Ze swoją żoną pochodzącą z Kaszub pobrał się 25 lutego 1976 r. I choć oboje daty tej już w pamięci nie odnajdują, wciąż patrzą na siebie z miłością. I wspominają, by kolejnemu pokoleniu przekazywać tę tragiczną, wojenną historię Polski.