Nigdy wam tego nie zapomnimy
Każda wiedziała, co ją czeka, jeśli pozostanie pod rosyjską okupacją. Zanim jeszcze świat dowiedział się o rzezi w Buczy, w Ukrainie nikt nie miał złudzeń, do czego zdolni są rosyjscy żołdacy. Ratowały więc siebie i swoje dzieci, a ich mężowie pozostali w ojczyźnie, by bić się z najeźdźcą. W rodzinie prawie każdej z nich ktoś stracił życie, dlatego codziennie nasłuchują informacji z ojczyzny, czy nie będą musiały pożegnać kogoś jeszcze. W międzyczasie starają się na nowo zbudować swoje życie – nad Wisłą.
To już dwa lata, od kiedy Polacy otworzyli domy dla Ukrainek i ich dzieci. Tysiące rozdzielonych rodzin uciekło z kraju ogarniętego wojną, by szukać schronienia, nie słyszeć huku wystrzałów… Żadna wówczas nie zastanawiała się, jak ułoży sobie życie w obcym kraju – czy znajdzie pracę, gdzie będzie mieszkać, jak nakarmi dzieci. Chciały tylko przeżyć.
Byłam w bardzo dobrej sytuacji, bo wiedziałam, dokąd chcę jechać – mówi Irina Pavlenko, która do Torunia przyjechała w pierwszych dniach marca 2022 r. wprost z Chersonia. – Ponad rok przed wybuchem wojny do Polski przyjechał mój starszy syn, Dima, bo dostał tu bardzo dobrą pracę jako informatyk w firmie ubezpieczeniowej. Zadzwonił do mnie dwie godziny po rozpoczęciu inwazji. Umówiliśmy się, że zobaczymy się na granicy.
Dima, bohater reportażu, który ukazał się na łamach „Tylko Toruń” w pierwszych tygodniach wojny, nie powiedział jednak matce, jakie ma plany po przewiezieniu jej i młodszej siostry do Torunia. Na początku kwietnia wrócił do ojczyzny i od razu stawił się w komisji poborowej jako ochotnik.
Dowiedziałam się, że zginął podczas działań na Zaporożu – zwiesza głowę Irina Pavlenko, po policzkach spływają ciężkie łzy. – Dostał przydział jako kierowca wozu bojowego. Oficer, który do mnie zadzwonił, twierdził, że nie czuł bólu, bo pocisk rozerwał pojazd na strzępy… Podobno pochowali go w Dnipro, ale po jakimś czasie dowiedziałam się, że zakopano tylko pustą trumnę, bo mojego synka też rozerwało na kawałki. Nigdy sobie nie wybaczę, że pozwoliłam mu jechać, mogłam zrobić coś więcej, żeby zmienił zdanie…
Irina Pavlenko żyje już tylko dla piętnastoletniej córki. Pracuje w Pomorskiej Strefie Ekonomicznej w Łysomicach na produkcji. Chwali sobie zarobki, szacunek do pracowników, regularność wypłat, płatne urlopy.
W Polsce jest zupełnie inaczej niż u nas w Ukrainie. U was chce się żyć, a u nas o wszystko trzeba było walczyć – uśmiecha się Tatiana, która prosi o zachowanie anonimowości. – Głośno w Polsce o tym się nie mówi, ale Ukraina to bardzo skorumpowane państwo. Jeśli nie masz pieniędzy, to nawet w szpitalu nikt ci nie pomoże. A tutaj? Raj! Przez prawie półtora roku nie musiałam szukać pracy, a i tak dostawałam pieniądze.
Tatiana przyjechała do Torunia z Kijowa własnym samochodem. Pozostawiła w ukraińskiej stolicy dwupoziomowe mieszkanie i męża, który postanowił pilnować biznesu – firmy produkującej buty. W piątym miesiącu wojny udało mu się zdobyć kontrakt dla wojska i zamiast damskich kozaczków, przestawił się na produkcję butów dla wojska. Przysyła żonie pieniądze, żeby nie musiała chodzić do pracy.
Tęsknię za Kijowem, bo to moje rodzinne miasto. Ale nie wyobrażam sobie, że mogłabym tam teraz wrócić – stwierdza Tatiana. – Od pierwszego dnia wojny nie ma w Ukrainie bezpiecznego miejsca do życia. Pociski spadają wszędzie. Okupanci przecież nie zwracają uwagi, do czego strzelają, im jest wszystko jedno, czy zabiją żołnierza, czy cywila. Chcą nas wszystkich pozabijać. Kiedy stałam w gigantycznym korku, żeby dostać się na granicę, cały czas się zastanawiałam, czy nie przyleci samolot i nie rozstrzela nas z karabinów maszynowych, tak jak na filmach… Pamiętam, jak płakałam i pytałam siebie i Boga, po co mi te pieniądze, te drogie ubrania, kiedy mogę lada chwila stracić życie?
Ukrainki mieszkające w Toruniu w pierwszych dniach marca obchodzą swoistą rocznicę – rozpoczęcia nowego życia. Spotykają się, wspominają, czasem płaczą…
Dla mnie wojna rozpoczęła się już w 2014 r., ponieważ pochodzę z Doniecka, w którym pod okupacją spędziłam dziesięć miesięcy – mówi Olena Pryshchepa, znana ukraińska dziennikarka telewizyjna, która pracowała dla krajowej stacji „Ukraina”. – To był najstraszniejszy okres w moim życiu. Codziennie wybuchy, codziennie ofiary, nieustanny strach. W trakcie ostrzału uciekałyśmy z córką i mamą do piwnicy, ale tam wcale nie było bezpiecznie. Całymi nocami zastanawiałam się, czy w nasz blok nie uderzy rakieta i umrzemy zasypani gruzami…
Olena Pryshchepa z trwogą w oczach opisuje życie codzienne w okupowanym Doniecku. Wyjście do sklepu, w którym wciąż brakowało towaru, było ogromnym ryzykiem. Można było zginąć na chodniku… Kobiety bały się podnosić wzrok, o porwaniach z ulicy i gwałtach wiedzieli wszyscy, lecz nikt nie mógł nic zrobić. W okupowanym Doniecku prawo stanowił automat Kałasznikowa.
Kiedy pojawiła się szansa ucieczki z Doniecka, chciałam koniecznie zabrać ze sobą mamę, ale ona uparła się, żeby zostać… Do dziś do niej piszę i pytam, czy wszystko w porządku – dodaje Olena Pryshchepa. – Odpisuje, że wszystko dobrze, tylko wciąż grzmi. Nie może napisać, że słyszy ostrzał, bo boi się, że zostałaby aresztowana. Dlatego piszemy do siebie swoistym kodem.
W chwili wybuchu wojny pełnoskalowej Olena Pryshchepa pracowała w Kijowie. Sądziła, że po kilku dniach sytuacja się uspokoi, a ukraińska armia rozprawi się z najeźdźcami. Do Torunia przyjechała 5 marca i zamieszkała w domu znajomych – małżeństwa znanych toruńskich fotografików, Jadwigi i Marka Czarneckich.
Każda z nas, uciekając przed wojną, ma wrażenie, że nie tylko życie dzieli się na „przed” i „po” – stwierdza Olena Pryshchepa. – Osobowość również została podzielona na pół. Jedna część każdej z nas jest bezpieczna i ma możliwość życia w spokoju i komforcie. Druga pozostała na zawsze w Ukrainie, gdzie są krewni i przyjaciele, gdzie jest dom… Jedna część każdej z nas idzie rano do pracy, druga cierpi z powodu nieznośnego bólu, bo w nocy wróg znów, okupanci ostrzeliwali rodzinne miasto… I czuję, że jestem tu cała i zdrowa, bezpieczna, a czasem mam wrażenie, że po prostu mnie nie ma…
Pierwsze tygodnie w obcym kraju były dla ukraińskiej dziennikarki bardzo trudne. Bez znajomości języka nie miała szans na znalezienie pracy w zawodzie. Jednak po dwóch miesiącach dostała pierwsze zlecenie na tłumaczenie tekstów. Później było już łatwiej. Dziś pracuje w Książnicy Kopernikańskiej i mówi, że znalazła wreszcie swoje miejsce na świecie.
Nie wyobrażam sobie, żeby nie pracować i czekać na zasiłek – stwierdza Olena Pryshchepa. – Chcę czuć się w Toruniu potrzebna i robić tu coś pożytecznego. Pokochałam wasze miasto. Jest nie tylko piękne, ale przede wszystkim bezpieczne.
Którejś nocy w pierwszych dniach pobytu w Toruniu Olenę zbudził znany huk artyleryjskich wystrzałów. Struchlała. Następnego ranka dowiedziała się, że to odgłosy ćwiczeń na poligonie. I choć wie, że nad Wisłą jest bezpieczna, to na dźwięk kanonady wraca strach. Bo kto przeżył wojnę, nigdy o niej nie zapomni.